Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/407

Ta strona została przepisana.

razem, około czwartej, w pogodne popołudnie, w końcu lata, tej Cité pogodnej, muskanej z lekka wietrzykiem, temu sercu Paryża, bijącemu w przezroczu powietrza, jakby rozszerzonemu, przez to niebo niezmierzone, po którem przebiegały drobne obłoczki.
Klaudyusz spędzał tam dnie całe, w cieniu mostu Saints-Pères. Chronił się tam, zrobił sobie zeń mieszkanie, dach swój. Turkot bezustanny powozów, podobny do dalekiego gdzieś gromu, nie przeszkadzał mu nic już. Usadowiony pod ostatnią arkadą, pod ogromnem rusztowaniem Żelaznem, zbierał szkice, malował studya. Nigdy nie był dostatecznie poinformowany jeszcze, malował po dziesięć razy też same szczegóły. W końcu już urzędnicy żeglugi, których biuro tam się znajdowało, znali go doskonale, a nawet żona nadzorcy, zamieszkująca rodzaj kajuty, powleczonej smołą, z mężem, dwojgiem dzieci i kotem, chowała mu świeże płótna, aby nie potrzebował codziennie nosić ich z sobą po ulicach. Radością dla niego było to schronienie, pod tym Paryżem huczącym mu nad głową, którego płomienne życie czuł jak przepływało po nad nim. Naprzód roznamiętniał go port Świętego Mikołaja, ciągłą swą ruchliwością odległych morskich portów w pośrodku dzielnicy Instytutu: żóraw parowy w ciągłym był ruchu, podnosząc bloki kamienne; zwierzęta i ludzie ciągnęli zdyszani po grubym bruku spadzistości brzegu, staczają-