ła, musiała oburzać i drażnić w niej kobietę, którą nie była jeszcze — i wychodziła tak, zmieniona całkiem, zdenerwowana, udając śmiałą w swej irytacyi, unosząc z sobą nieokreślony żal za temi jakiemiś straszliwemi a nieznanemi jej rzeczami, które się nie stały.
— Mówisz pan, — podjęła i spoważniała napowrót, — że stacya dorożek jest przy moście na drugim nadbrzeżu.
— Tak, w tem miejscu gdzie jest kłąb drzew.
Dokończyła wiązać wstążki, była już gotową, w rękawiczkach ze spuszczonemi rękoma, nie odchodziła jednak, wciąż patrząc przed siebie. Oczy jej padły na wielkie płótno oparte o ścianę, chciała prosić o pozwolenie obejrzenia go, potem nie mogła się ośmielić jakoś. Nic nie zatrzymywało ją już a przecież miała jeszcze taką minę, jak gdyby doznawała wrażenia, że pozostawia tu coś, coś czego nie umiałaby nazwać. Nakoniec zwróciła się ku drzwiom.
Klaudyusz już je otwierał i bułka oparta o ramy drzwi wpadła do pracowni.
— Widzisz pani, — rzekł, — że mogłabyć mieć już śniadanie. To odźwierna przynosi mi to co rano.
Odmówiła ponownie, wstrząśnieniem głowy. Kiedy już była w sieni odwróciła się, przez chwilę stała nieporuszona. Uśmiech wesoły powrócił jej na usta, wyciągnęła pierwsza do niego rękę.
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/41
Ta strona została przepisana.