Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/410

Ta strona została przepisana.

I Klaudyusz w istocie, jak gdyby ta ironia zręcznego człowieka przyniosła mu nieszczęście, następnie w wykonaniu psuł już tylko swój szkic pierwotny. Była to zawsze taż sama historya, wyszafował się od razu w jednym porywie wspaniałym; potem nie był już w stanie doprowadzić tego do końca, nie umiał kończyć. Poczęła się znowu ta sama bezsilność, dwa lata przeżył nad tem płótnem, niezajęty niczem więcej prócz niem, świat cały zresztą nie obchodził go nic zgoła, to uniesiony w niebiosa szaloną radością, to spadający całym ciężarem na ziemię, zrozpaczony, zwątpiały, tak nędzny, tak szarpany niepokojem, że konający, w śmiertelnem chrapaniu na szpitalnych łóżkach, są jeszcze szczęśliwsi od niego. Dwa razy już nie mógł wykończyć obrazu swego do Salonu, bo zawsze w ostatniej chwili, kiedy spodziewał się skończyć w kilku posiedzeniach, okazywały się jakieś luki, czuł jak cała kompozycya trzeszczy i rozprzęga się pod jego palcami.
Skoro się zbliżała już pora trzeciego Salonu przechodził napad okropny, przez dwa tygodnie nie pokazał się w swej pracowni przy ulicy Tourlaque; a kiedy wszedł tam, było to tak jak się wchodzi napowrót do domu opróżnionego przez śmierć: odwrócił wielkie płótno do ściany, zasunął w kąt drabinkę, byłby wszystko połamał, popalił, gdyby opadające ręce były znalazły do tego dość siły. Ale nic w nim już sił nie było,