wicher szalonego gniewu zmiótł wszystko, mówił, że weźmie się do małych rzeczy, skoro nie zdolnym jest widocznie do prac wielkich.
Mimowoli pierwszy projekt mały obrazu zaprowadził go znów tam, przed to serce Paryża: Cité. Dlaczegóż nie miałby zrobić z niej prostego widoku na płótnie średnich rozmiarów? Tylko, rodzaj wstydu, zmięszany z dziwną jakąś zazdrością nie dozwolił mu zasiąść na zwykłem swem miejscu, pod mostem Saints-Pères: zdawało mu się, że miejsce to jest świętem teraz, że niepowinien bezcześcić dziewictwa wielkiego dzieła swego, choć ono już umarło. I zasiadł na skraju spadzistego brzegu portu Św. Mikołaja. Tym razem przynajmniej pracować będzie bezpośrednio z natury, cieszył się, że nie będzie potrzebował dopuszczać się drobnych różnych oszukaństw, tak nieuniknionych a fatalnych w płótnach nadmiernych rozmiarów. Może być, że to nieudawanie się jego obrazów pochodziło ztąd tylko. Obrazek, staranny bardzo, wykończony więcej niż zazwyczaj, doznał losu innych, w obec komisyi sędziów Salonu, oburzonej surowością kolorytu, wedle zdania, które obiegało wówczas po pracowniach. Był to policzek, tem dotkliwszy tym razem, że naprzód już przebąkiwano coś o ustępstwach dla Szkoły, że utrzymywano, iż teraz łatwiej będzie dostać się jej adeptom do Salonu i malarz rozjątrzony, płaczący z wściekłości, podarł na drobne szmatki odesłany mu
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/411
Ta strona została przepisana.