obraz i spalił go w piecu. Ten nie dość było zabić jednem pchnięciem noża, trzeba go było unicestwić.
Rok nowy zeszedł Klaudyuszowi na pracach mało ważnych. Pracował przez nawyknienie, nie kończył nic, mówił sam z bolesnym uśmiechem, że zatracił sam siebie i szuka się dopiero. W głębi duszy poczucie zacięte, uporna wiara w swój talent pozostawiała mu nadzieję niedającą się zburzyć nawet pośród najdłuższych napadów przygnębienia. Cierpiał jak potępieniec wciąż wtaczając pod górę wieczystą skałę Syzyfową, która spadała napowrót i za każdym razem przytłaczała go swoim ciężarem; ale przed nim stała przyszłość otworem, pewność, że z czasem podniesie ją dwojgiem silnych swych ramion i rzuci w gwiazdy. Nareszcie znów oczy jego zapłonęły nagle namiętnością, wiedziano, że się zamyka znowu na ulicy Tourlaque, ogarniony napowrót pierwotną swą myślą. On, którego dawniej unosiło zawsze wśród pracy nad jednem dziełem marzenie o następnem, teraz rozbijał sobie ciągle tylko głowę o ten temat Cité. Była to myśl uparta, jakieś urojenia uparte, zapora, zamykająca jego życie. I niebawem począł o niem mówić swobodnie, ogarniony nowym zapałem, entuzyazmem nowym, wołając z weselem dziecka, że znalazł czego mu było potrzeba i pewien jest tryumfu.
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/412
Ta strona została przepisana.