Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/418

Ta strona została przepisana.

wymknął się jej tam, kiedy zmuszona była samotnie płakać po tylekroć na ulicy Douai, kiedy zapóźniał się w tej pracowni przy ulicy Tourlaque, zkąd powracał rozleniwiały i wyczerpany jak od metresy, może teraz, skoro tu jest wciąż obok niego, zdoła odzyskać go dla siebie mocą niewygasłej swej namiętności. Ah! to przeklęte malarstwo! Jakąż zazdrosną nienawiścią ona je znienawidziła! Nie był to już dawny bunt mieszczaneczki, malującej akwarele, dla tej sztuki szorstkiej, brutalnej a wspaniałej. Nie, ona zrozumiała zwolna całkowicie tę sztukę, naprzód zbliżyła się do niej przez uczucie serdeczne dla malarza, potem pozyskał ją urok tego świetnego, pełnego świeżości, oryginalności kolorytu, wdzięk tego blasku, tego światła, co bił od niej. Dziś godziła się już ze wszystkiem, co ją raziło dawniej, godziła z fioletową barwą ziemi, z niebieskawemi drzewami. Nawet poczynał przejmować ją dreszcz poszanowania w obec tych dzieł, które niegdyś wydawały jej się tak wstrętnemi. Pojmowała ich potęgę i uważała je za rywalki, z których śmiać się nie można. I uraza jej do nich rosła wraz z uwielbieniem, buntowała się, zmuszoną będąc patrzeć wciąż na to zmniejszanie się jej władzy, na tę miłość inną, która przychodziła lżyć ją, policzkować co dnia u jej własnego ogniska.
Była to zrazu walka podziemna, zacięta, nieustająca. Krystyna mu się narzucała, wciskając