szkoły, popadłszy znowu dnia tego w swe chorobliwe zdrętwienie. Zamknięto go w pokoju i polecono mu, by był grzecznym. Potem rozebrała się matka, cała drżąca i ustawiła się przy piecu nieruchoma, w żądanej pozie.
Z wierzchu swej drabiny pałaszował ją malarz spojrzeniem od ramion aż do kolan, nie mówiąc ani słowa przez cały ciąg pierwszej godziny. Ona, opanowana powolnym jakimś smutkiem, lękała się, by nie osłabła. Nie wiedziała sama, czy cierpi od zimna, czy od tej rozpaczy, która przyszedłszy gdzieś zdaleka, ogarniała ją powoli. Była tak bardzo zmęczoną, iż się potknęła i zrobiła kilka kroków, nie czując swych nóg zdrętwiałych.
— Jakto, już? — zawołał Klaudyusz. — Ależ niema jeszcze kwadransa, jak pozujesz! Nie chcesz-że zarobić twoich siedmiu franków?
Żartował tonem gderliwym, zachwycony swą robotą. I zaledwie jej oddrętwiały cokolwiek członki pod kaftanikiem, który zarzuciła na swe ramiona, a już na nią zawołał szorstko:
— No, dalej, dalej! Nie próżnować! Dzisiaj jest wielki dzień. Trzeba mieć geniusz koniecznie, albo zdechnąć!
Potem gdy stanęła znowu w pozie, naga pod bladem światłem, on zaczął znowu malować, rzucając od czasu do czasu urywane zdania, skutkiem tej potrzeby hałasowania, którą czuł, gdy mu od ręki szła robota.
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/423
Ta strona została przepisana.