— To dziwne, jaką ty masz śmieszną skórę! Wyraźnie pochłania światło... Dalibóg, niktby nie wierzył, jesteś dziś cała popielata. A przedwczoraj byłaś różową, ale to nienaturalnie różową... To mnie nudzi ostatecznie, człowiek nigdy nie wie...
I zatrzymał się, mrożąc oczy.
— Bądź co bądź aż miażdży człowieka ta nagość... To ci wali taką wściekłą nutę na tło... I to drży, i to ma jakieś dyabelskie życie. Zdawałoby się, że widzisz jak tam krew płynie w mięśniach... Ach taki mięsień dobrze narysowany, takie ciało dobrze namalowane w pełnem świetle, niema nad to nic piękniejszego, nic lepszego na świecie. To Pan Bóg!... Ja niemam innej religii; gotówbym klęczeć przed tem całe życie.
A że mu potrzeba było zleźć z drabiny, ażeby poszukać bańki z farbą, zbliżył się do niej i począł jej opowiadać szczegółowo, dotykać palcem każdą z części jej ciała, którą mu wskazać wypadało.
— Ot, tutaj, to pod lewą piersią, to powiadam ci ładne jak cacko. Masz tam żyłki sinawe, które nadają skórze delikatność tonu przedziwną... A tam znowu na wypukłości biodra ten dołeczek, gdzie się cień złoci, to cukierek prawdziwy... A tam koło tej okrągłości tłuściutkiej brzucha, ten czysty rys od pachwiny, punkcik zaledwie
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/424
Ta strona została przepisana.