Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/429

Ta strona została przepisana.

z tamtą, ją doprowadzało to do szaleństwa. Zazdrosną była o to zdwojenie swojej osoby, czuła nędzę takiego cierpienia, nie śmiała się przyznać do niego, wiedząc, że byłby z niej żartował. A przecież nie myliła się, czuła dobrze, że przenosi swój obraz nad nią, że ten obraz był uwielbieniem jego, jedynie zajmował jego myśli, był jedynym przedmiotem jego uczuć w każdej chwili, o każdej dnia godzinie. Zabijał ją pozowaniem, aby upiększyć tamtą, od tamtej tylko brał wszystką radość swoją, każdy smutek, wedle tego jak czuł, że żyje pod jego pendzlem, lub cierpi. Nie byłaż to więc miłość? I jakaż rozpacz użyczać własnego ciała na to, aby tamta się zrodziła, na to, aby to widmo rywalki stawało ciągle między nimi, potężniejsze nad rzeczywistość, w pracowni, u stołu, w łożu, wszędzie! Pyłek, nie, trochę farby na płótnie, widmo, które przecież niweczyło całe ich szczęście; on milczący był, obojętny, grubiański czasami, ona dręczona jego zapomnieniem, zrozpaczona, ze nie może z pod swego dachu wypędzić tej nierządnicy, tak straszliwej i zagarniającej władzę, a tak nieuchwytnej.
I wówczas to Krystyna, stanowczo pokonana, poczuła jak zaciążyła nad nią potęga sztuki. To malarstwo, które już przyjęła bez zastrzeżeń, groziło jej raz jeszcze z głębi swej ponurej świątyni, gdzie leżała przybita, zdruzgotana, jak przedtemi bożyszczami gniewu, które się czci w nadmiarze nienawiści i zgrozy, jakiemi nas