w końcu nieustanną boleścią, rozprężającą jego muskuły, nie mogąc nigdy wydać nic godnego swego geniuszu. To, czem zadawalniali się inni, przybliżone podobieństwo, ustępstwa potrzebne dręczyły go wyrzutami, oburzały, jak słabość nikczemna; i rozpoczynał na nowo i psuł to co było dobre, dlatego, co miało być lepsze, uważając, że to nie było dość „mówiącem“, niezadowolony ze swoich kobiet, jak mówili żartem koledzy, dlatego, że niechciałaby zstąpić z płótna, aby dzielić z nim łoże. Czegóż mu brakło, aby tchnąć w nie życie? Czegoś bardzo niewielkiego niezawodnie. Czegoś w nim było za dużo, czy czegoś za mało. Pewnego dnia jakieś z tyłu zasłyszane słowo o niekompletnym geniuszu, pochlebiło mu i przeraziło go zarazem. Tak, to musiało być coś takiego, to niedoskakiwał mety, to ją przeskakiwał, brak mu było równowagi nerwów, cierpiał na dziedziczne rozprzężenie, które polegało na niedostatku lub zbytku kilku gramów substancyi mózgowej, dzięki czemu, zamiast wielkim człowiekiem — stanie się waryatem, Ilekroć rozpacz wypędzała go z pracowni i kiedy uciekał od swego „dzieła“ unosił teraz z sobą tę myśl o fatalnej niemocy, czuł, jak rozbijała mu mu się ona pod czaszką, niby uparty dźwięk dzwonu.
Istnienie jego wtedy stało się straszne. Nigdy powątpiewanie o sobie samym niedręczyło go tak okropnie. Niknął na całe dnie: raz nawet
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/431
Ta strona została przepisana.