każdym, skazany na nędzne pożywienie, całe ich życie niedbałe, te obiady zjadane na prędce, stojąc, złożone często bardzo ledwie z kromki chleba, wszystko to schodziło do brudu nędzarzy, zatracających wszystko, aż do poczucia własnej godności i dumy.
Po jednym więcej takim roku jeszcze, Klaudyusz raz w dniu rozpaczy, kiedy jak szalony uciekał przed swym nieudałym obrazem, spotkał niospodzianie na ulicy kogoś z dawnych znajomych. Tego dnia właśnie przyrzekł był sobie, że nie powróci za nic nigdy już do domu. Biegał po ulicach Paryża od samego południa, jak gdyby słyszał tuż po za sobą pędzące blade widmo wielkiej nagiej postaci, zniszczonej bezustannemi poprawkami, nie wykończonej dotąd a ścigającej go, zda się błagającej boleśnie o narodzenie. Mgła skraplała się w drobny deszczyk żółtawy, co walał zabłocone już ulice więcej jeszcze. I kiedy koło piątej mijał ulicę Królewską, krokiem lunatyka, narażając się co chwila na przejechanie, w ubraniu obszarpanem, zabłocony aż po uszy, nagle tuż obok siebie posłyszał zatrzymującą się karetę:
— Klaudyuszu! hej! Klaudyuszu!... Więc nie poznajesz już dawnych przyjaciół?
Była to Irma Bécot, strojna z całą elegancyą w suknię popielatą jedwabną, zasypaną z wierzchu koronkami Chantilly. Spuściła żywo szybę
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/439
Ta strona została przepisana.