Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/443

Ta strona została przepisana.

I ściskała go, mówiła jak go pragnęła zawsze, za to właśnie, że chodził z wiecznie nieuczesaną głową. Śmiechy serdeczne tłumiły jej w gardle wyrazy. Wydawał jej się tak brzydki, taki komiczny, że całowała go na wszystkie strony zapalczywie.
Około trzeciej zrana, pośród poskręcanych, pozrywanych prześcieradeł, Irma wyciągnęła się naga, z ciałem wzdętem rozpustą, zaledwie bełkocąca niewyraźnie ze znużenia.
— No, a twój stosunek na wiarę, a propos, więceś go zamienił w małżeństwo?
Klaudyusz zasypiający już otwarł napowrót oczy zamglone.
— Tak.
— I sypiasz z nią zawsze?
— Ależ oczywiście.
Napowrót poczęła się śmiać jak szalona i do dała otwarcie:
— O, mój biedny stary, mój biedny stary, jak że wy się musicie wściekle nudzić.
Nazajutrz, kiedy Irma puszczała Klaudyusza, różowiuteńka, jakby po nocy najdoskonalszego wypoczynku, świeżutko, elegancko już ubrana w peniuar, ufryzowana już i uspokojona zupełnie, zatrzymała przez chwilę jego ręce w swoich dłoniach i niezmiernie serdeczna, popatrzała na niego z minką rozrzewnioną, choć i trochę blagierską zarazem: