szerokośoi, trzech wysokości, całkowicie już pokryte, którego pewne partye przecież nie wyszły po za szkic jeszcze. Szkic ten zarysowany jednym rzutem, miał w sobie tę gwałtowność wspaniałą, to pałające jakieś, życie kolorytu.
W pośród polanki leśnej, o ścianach gęstej zieleni, padał szeroki płat słońca; na lewo tylko sama jedna zagłębiała się w cieniu aleja posępna z plamą światła gdzieś w oddali. Na trawie, w pośród czerwcowej roślinności, leżała; naga kobieta, z ręką podłożoną pod głowę, z podaną naprzód piersią — i uśmiechała się nie patrząc, z zamkniętemi powiekami pośród złotej ulewy słońca, w którem kąpała się postać jej cała. W głębi dwie inne kobiety, jedna brunetka, druga blondynka, również obnażone, szły z sobą w zapasy, śmiejąc się obie, a wspaniałe ciał ich kształty doskonale odstawały od tła zielolonych liści. A ponieważ na pierwszym planie potrzeba było malarzowi czarnego kontrastu, zadowolnił się przeto po prostu posadzeniem tam mężczyzny, przybranego w aksamitną kurtkę. Mężczyzna ten odwrócony był plecami i widoczną była tylko ręka, na której się opierał na murawie.
— Bardzo pięknie naszkicowana ta kobieta! — ozwał się wreszcie Sandoz. — Ale sapristi! będziesz ty jeszcze miał z tem pracy niemało!
Klaudyusz z oczyma błyszczącemi popatrzał na obraz swój ufnie.
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/45
Ta strona została przepisana.