ruchy, powolną mową, beztroską o wszystko, co nie było tą namiętnością, która ją paliła. Od tygodnia może nieuporządkowała już ani jednego krzesła, nieotarła z kurzu żadnego mebla, pozwalając dokonywać się upadkowi gospodarstwa, tak osłabiona, że ledwie miała dość sił na to, aby się utrzymać na nogach. I ściskało się serce, patrząc na nędzę i brud tej szopy źle otynkowanej, nagiej i zarzuconej nieporządkiem, gdzie drżało się, mimo jasnego lutowego popołudnia.
Krystyna ociężale powróciła na miejsce u żelaznego łóżka, na które Sandoz, wchodząc, nie zwrócił był uwagi.
— Proszę! — zapytał — czy to Jakub jest chory?
Okrywała dziecko, którego ręce bezustannie odrzucały kołdrę.
— Tak, nie wstaje już od trzech dni. Przenieśliśmy tu jego łóżko, aby był z nami... O, on nigdy nie był zbyt silny. Ale coraz mu jest gorzej, prawdziwa rozpacz.
Z nieruchomym wzrokiem mówiła to głosem monotonnym; przeraził się, podszedłszy do łóżka. Dziecko leżało wybladłe, głowa jego wydawała się zwiększona jeszcze, tak ciężka teraz, że niemógł jej unieść, leżała nieruchoma i można było sądzić, że to już umarły, gdyby nie ciężki oddech, wydzierający się z ust pobladłych.
— Mój Jakubku, to ja, twój ojciec chrzestny... Czy nie zechcesz się zemną przywitać?
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/454
Ta strona została przepisana.