Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/455

Ta strona została przepisana.

Z trudem głowa próbowała się podnieść, ale nadaremnie, powieki nawpół się rozwarły, ukazując białka oczu, potem opadły napowrót.
— Ależ czy posyłaliście po lekarza?
Wzruszyła ramionami.
— Oh! lekarze! Alboż oni co wiedzą?... Był tu jeden, powiedział, że niema tu nic do roboty... Miejmy nadzieję, że to próżny popłoch tylko. Ma teraz lat dwanaście. Może rośnie.
Sandoz zdrętwiały umilkł, aby jej nie przerażać więcej, skoro, jak się zdało, nie widziała niebezpieczeństwa! Przeszedł się po pracowni i stanął przed obrazem.
— Ah, ah, to postępuje, jest na dobrej drodze tym razem.
— To już skończone.
— Jakto? skończone!
A kiedy dodała, że obraz miał w przyszłym tygodniu zostać wysłany do Salonu, zaambarasował się, usiadł na sofie, jak człowiek, który pragnie osądzić go bez pośpiechu. Tło, nadbrzeża, Sekwana, zkąd wynurzały się tryumfalne szczyty Paryża, pozostały w stanie szkicu, ale szkicu mistrzowskiego, jakgdyby malarz lękał się zepsuć Paryża swych marzeń, wykończając go więcej. Na lewo była tam także wyborna grupa tragarzy, wyładowujących worki z wapnem, partye wykończone starannie, bardzo piękne silą kompozycyi i układem. Tylko łódź z kobietami w pośrodku świeciła rażącym wyłomem