Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/458

Ta strona została przepisana.

giej stronie wzgórza, domek przy ulicy l’Abreuvoir... a więc wyobraź sobie, mój stary, niedawał mi spokoju ten Courajod. Idąc przejść się czasami, odkryłem jego budę i niemogłem przejść koło niej, żeby mię nie brała ochota wejścia. Pomyśl no! mistrz, zuch, który wynalazł nasz pejzaż obecny i żyje tam, nieznany, zamknąwszy rachunek z życiem, zagrzebany jak kret!... A potem, nie masz pojęcia o tej ulicy, ani o dziurze: ulica, to istna wieś, pełna drobiu, z obu stron ujęta w spadzistości trawników; domek podobny do zabawki dziecinnej, z małemi okienkami, drzwiczkami, ogródkiem, o! ten ogród, skrawek ziemi pochyłej, jałowej, zasadzonej czterema gruszami, zawalonej kurnikami z pozieleniałych desek, poobijanego tynku, żelaznych kratek, powiązanych szpagatem...
Głos jego wolniał, przymykał powieki, jak gdyby zajęcie się swoim obrazem ogarniało go zwolna do tego stopnia, że przeszkadzało mu w tem, co mówił.
— Dzisiaj, wyobraź sobie, zastaję właśnie Courajoda we drzwiach... Starzec ośmdziesięcio-letni przeszło, skurczony, zmalały do wzrostu chłopaka. Nie! trzeba go widzieć, w sabotach, w trykotach wieśniaczych, w szlafmycy, jak stara baba... Odważnie podchodzę do niego i mówię mu: „Panie Courajod, znam cię dobrze, jest w Luksemburgu twój obraz, prawdziwe arcydzieło, pozwól malarzowi uścisnąć dłoń twoją, jako