teresów; dziwny to taki powrót do nicestwa przed śmiercią! Ah! sława, sława, za którą umieramy my inni! Głos jego coraz to bardziej zciszony, zagasł w wielkiem bolesnem westchnieniu. Noc zapadała ciągle, noc zalegająca podłogę pracowni, która w powolnym, nieubłaganym cieniu, zatapiała nogi stołów i krzeseł i rozrzucone po podłodze rzeczy. Już dół obrazu zatonął w ciemności; a on z oczyma rozpacznie utkwionemi zdawał się studyować postęp cieniów, jak gdyby wreszcie osądził swoje dzieło w tem dnia konaniu; w głębokiej ciszy nie słychać było nic, prócz chrapliwego oddechu chorego, przy którym widoczny był jeszcze czarny kontur nieruchomej matki.
Sandoz wtedy począł mówić z kolei, z rękoma również splątanemi pod głową, plecami wsparty o jedną z poduszek sofy.
— Któż to wie? Kto wie, czy nie byłoby lepiej żyć i umrzeć nieznanym? Co za zawód, jeżeli ta sława artystyczna nie miałaby istnieć tak samo, jak katechizmowe niebo, z którego dziś już nawet dzieci sobie żartują! My, co niewierzym już w Boga, wierzymy w naszą nieśmiertelność... A, co za nędza!
I przejęty smutkiem, co nań padał z tego zmroku, wyspowiadał się, wyjawił własne udręczenia, które poruszyły wszystko, co w nim było ludzkiego cierpienia.
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/460
Ta strona została przepisana.