w sprężystości i sile, jak wrzaski głupców. Wystarcza powiedzieć sobie, że się oddało życie jakiemuś dziełu, aby się nie spodziewać ani sprawiedliwości bezpośredniej, ani nawet poważnego rozbioru, aby pracować wreszcie bez nadziei żadnego rodzaju, bez wszelkich spodziewań, wyłącznie i jedynie dlatego, że praca bije ci tak pod skórą, jak serce, niezależnie od woli; i umiera się nareszcie z tego bardzo spokojnie z pocieszającem złudzeniem, że się pozyska miłość kiedyś... Ah! gdyby tamci wiedzieli, jak swobodnie znoszę ich gniewy! Ja tylko i ja sam obwiniam siebie i rozpaczam nad tem, że nie mogę być ani przez chwilę szczęśliwy. Mój Boże! ileż godzin straszliwych od dnia, w którym rozpoczynam powieść! Pierwsze rozdziały idą jeszcze jakoś, mam przed sobą przestrzeń, mam arenę, w której można okazać talent: potem tracę głowę, nigdy nie jestem zadowolony z codziennego zadania, potępiam z góry książkę rozpoczętą, uznaję ją za gorszą od dawnych, kując sobie tortury ze stron, z frazesów, ze słów, tak że przecinki nawet nabierają brzydoty, sprawiającej mi przykrość. A kiedy już skończona, ah! kiedy jest skończona co za ulga! Nie radość owego jegomości, który rozpływa się w adoracyi dla swego owocu, ale klątwa tragarza, co zrzuca ciężar, od którego gięły mu się barki... Potem to samo rozpoczyna się na nowo i rozpoczynać będzie zawsze; aż wreszcie zginę wściekły na samego siebie, zrozpaczony, żem
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/464
Ta strona została przepisana.