Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/465

Ta strona została przepisana.

nie miał więcej talentu, nieszczęśliwy, że niepozostawiam ani jednego „dzieła“ zupełniejszego, wyższego, a tylko stosy, etosy książek, istna góra; i umierając będę miał okropne zwątpienie o dokonanej pracy i będę zadawał sobie pytanie, czym zrobił dobrze, czym nie powinien był pójść na lewo, kiedy poszedłem na prawo; i ostatnie moje słowo, ostatni mój oddech będzie pragnieniem przerobienia wszystkiego...
Przejęło go wzruszenie, słowa więzły mu w gardle i musiał odetchnąć chwilę, zanim rzucił ten okrzyk namiętny, w którym ujawniał się cały jego niepoprawny liryzm:
— Ah, życia, drugiego życia, kto mi je da po to, aby mi je zabrała praca, i abym z niej umarł raz jeszcze!
Noc zapadła, nie widać już było postaci matki zupełnie, zdawało się, że chrapliwy oddech dziecka wychodzi z ciemności, jakaś nędza olbrzymia wysuwała się z odległych cieniów ulic. Z całej pracowni, zapadłej w czarność ponurą, jedno tylko wielkie płótno zachowywało ostatek ginącego światła. Widać było podobną do widm konających, unoszących się w powietrzu nagą postać, ale bez ściśle określonych kształtów; nogi już pociemniały, ramię jedno było niewidoczne, wyraźnie zarysowała się tylko jeszcze wypukłość brzucha, którego ciało świeciło księżycowym kolorytem.
Po długiem milczenia; Sandoz zapytał: