— Ty! co za myśl! Niesłuchałem cię... Nie, patrzałem jak się rozprzęgało wszystko w tym przeklętym obrazie. Światło uchodziło i była chwila w półzmroku lekkim jeszcze, kiedy nagle przejrzałem jasno: tak, nic się tu nie trzyma, wszystko rozbiega, tła tylko są piękne, naga kobieta świeci jak petarda, brak jej nawet pewności, nogi są złe stanowczo... Ah! można było skonać z tego ciosu, czułem, że wszystko rozłazi się w mojem cielsku, potem cienie napłynęły jeszcze, jeszcze: zawrót głowy, zapadanie się... ziemia staczała się w nicość próżni, koniec świata!... Niebawem niewidziałem już nic, prócz jej brzucha, świecącego jak chorobliwy blask księżyca. I patrzaj! patrzaj! w tej chwili niema już nic z niej, ani jednego blasku, zamarła, cała jest czarna!...
W istocie, obraz z kolei zniknął zupełnie. Ale malarz podniósł się i słychać było, jak zaklął w pośród ciemnej nocy.
— Do pioruna! to nic nie znaczy... Zabiorę się napowrót...
Krystyna, która również opuściła krzesło i którą potrącił, przerwała mu.
— Uważaj, zapalam lampę.
Zapaliła ją i ukazała się bardzo blada, podnosząc ku obrazowi wzrok trwogi i nienawiści. Jakto! nie odsyłano go jeszcze, ta okropność znów miała się rozpocząć!
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/467
Ta strona została przepisana.