— Tak, koło piątej.
— No widzisz! to doskonale, pójdziemy zaraz na obiad... Jesteś tam wreszcie? Ręka więcej na lewo, głowa bardziej pochylona.
Ułożywszy poduszki, Sandoz usiadł na sofie, przybierając żądaną pozę. Głowę miał odwróconą, mimo to jednak rozmowa ciągnęła się dalej jeszcze przez chwilę, tego rana bowiem otrzymał był list z Plassans, małej prowanckiej mieściny, gdzie się poznali obaj, on i malarz w ósmej już klasie, od pierwszych spodni zdartych na szkolnej ławce. Potem obadwaj zamilkli. Jeden pracował, obcy całkiem reszcie świata, gdzieś po za światem, drugi odrętwiały tem sennem znużeniem długiej nieruchomości.
W wieku to lat dziewięciu, Klaudyusz był tyle szczęśliwym, że mógł opuścić Paryż i powrócić w ten zakątek Prowancyi, w którym się urodził. Matka jego, porządna kobieta, praczka, którą nicpoń ojciec jego porzucił haniebnie, poślubiła poczciwego rzemieślnika, szalenie zakochanego w gładkiem jej, delikatnem ciele blondynki. Mimo wszakże odwagi obojga, mimo usilnej pracy, nie mogli jakoś żadną miarą związać końca z końcem. To też z całego serca przyjęli propozycyę pewnego starego jegomości z tamtych stron, który oświadczył się, że weźmie Klaudyusza, wychowa go przy sobie i umieści w kolegium; było to szlachetne dziwactwo oryginała, amatora obrazów, którego zafrapowały
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/47
Ta strona została przepisana.