jednego jego obrazu niżej dwudziestu, trzydziestu, czterdziestu tysięcy franków. Zamówienia byłyby się posypały nań gradem, gdyby malarz nie okazywał był pogardy, nie grał roli zarzuconego pracą człowieka, którego najmniejsze szkice wyrywają sobie wszyscy. A przecież cały ten zbytek, roztaczający się dokoła, czuć było długami, dostawcy otrzymali tylko zaliczki, całe te pieniądze, zyskane jak na giełdzie w nagłej zwyżce, wymykały się z rąk, płynęły gdzieś i nikły bez wzzelkiego śladu. Zresztą Fagerolles w podnieceniu jeszcze tem nagłem a niespodziewanem powodzeniem, nie liczył się zupełnie z groszem, nie troszczył się o nic, silny nadzieją, że zawsze sprzedawać będzie tak samo, coraz to drożej jeszcze, dumny zajętą w sztuce współczesnej pozycyą.
Nakoniec Klaudyusz zauważył mały obrazek na stalugach, z czarnego drzewa, udrapowanych czerwonym pluszem. Było to wszystko, co tu było widocznem z zawodu mieszkańca, obok palisandrowej szkatułki do farb i pudełka z pastelami, zapomnianego na jakimś sprzęcie.
— Bardzo subtelne — wyrzekł Klaudyusz, stanąwszy przed obrazkiem, aby okazać swą uprzejmość. — A to, co posyłasz do Salonu, już odesłane?
— Ah! tak, Bogu dzięki! Iluż tu miałem oglądających! Prawdziwa procesya, która przez tydzień cały trzymała mnie wciąż na nogach, od
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/475
Ta strona została przepisana.