Ale odwiedzający przybywali, przeszło piętnaście osób weszło i wyszło w ciągu godziny; ojcowie, którzy przyprowadzili młodych uczniów, wystawcy, którzy przychodzili się polecić, koledzy, którym chodziło o wymianę wpływów, aż do kobiet, które oddawały swój talent pod protekcyę swych wdzięków. I trzeba było widzieć malarza, jak pysznie grał rolę kandydata, jak obfitym był w uściśnienia dłoni, jak mówił jednemu; „tegoroczny obraz pański jest taki piękny, tak mi się podoba!“ — jak wyrażał podziwienie w obec drugiego: „jakto, pan jeszcze dotąd nie otrzymałeś medala!“ — jak powtarzał wszystkim: „ah! gdybym ja tam był, popchnął bym ich wszystkich!“ Wyprawił swoich gości przejętych zachwytem, zamykał za każdemi odwiedzinami drzwi z wyrazem niezmiernej uprzejmości, przez którą przebijał się śmiech utajony dawnego franta.
— Cóż? jak ci się zdaje! — rzekł do Klaudyusza, w chwili, w której pozostali sami — ile to czasu trzeba stracić z tymi kretynami!
Ale zbliżywszy się do okna, otworzył nagle jedno z jego skrzydeł i z drugiej strony alei, na jednym z balkonów przeciwległego pałacu ujrzano postać białą, kobietę odzianą w peniuar z koronek, dającą znaki chusteczką. Fagerolles przesłał trzy razy ukłon ręką. Poczem oba okna, zamknęły się znowu.
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/477
Ta strona została przepisana.