Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/478

Ta strona została przepisana.

Klaudyusz poznał Irinę, a kiedy milczał, Fagerolles najspokojniej począł się tłumaczyć:
— Widzisz, to bardzo wygodnie, można się porozumiewać... Mamy zupełny telegraf. Woła mnie, trzeba mi iść do niej! Ah, mój stary, to kobieta, od której my oba możemy się uczyć!
— Uczyć, czego?\
— Ależ wszystkiego, zepsucia, sztuki, rozumu! Gdybym ci powiedział, że ona jest mojem natchnieniem! Tak, słowo honoru, ona ma tak niesłychany węch powodzenia!... A przytem wszystkiem taki łobuz w gruncie, taka zabawna, kiedy ją nachodzi namiętność pokochania cię!
Dwa małe czerwone płomyki wystąpiły mu na twarz i coś na chwilę zaćmiło mu oczy. Pogodzili się z sobą, odkąd zamieszkiwali oboje tę samą aleję; mówiono nawet, że on, tak zręczny, tak biegły we wszystkich sztuczkach paryskiego bruku, dawał się jej wyzyskiwać; co chwilę pojawiała się jej panna służąca z prośbą o jakąś pokaźną sumkę, bądźto na zaspokojenie którego z dostawców, bądź na jakiś kaprys, często ot tak sobie, wyłącznie dla przyjemności wypróżnienia mu kieszeni, i to też tłumaczyło w części bezustanne jego kłopoty pieniężne, wciąż rosnące długi, mimo, że obrazy jego podnosiły się ciągłe w cenie. Zresztą wiedział doskonale, że był dla niej bezpotrzebnym zbytkiem, rozrywką kobiety zamiłowanej w malarstwie, braną po za plecami poważniejszych kochanków, dających całe