dzo często bywało wykreślonem. I dniało już, kiedy Klaudyusz, znużony śmiertelnie a przecież zachwycony, powrócił na ulicę Tourlaque.
Odtąd przez ciąg dwu tygodni żył w trwodze. Z dziesięć razy przychodziło mu na myśl iść do Fagerolla dowiedzieć się czegoś; ale wstyd go powstrzymywał. Zresztą, ponieważ jury szło za porządkiem alfabetycznym, nic może jeszcze nie było zdecydowane. Jednego wieczoru ścisnęło mu się nagle serce, kiedy idąc bulwarem Clichy, spostrzegł dwoję szerokich ramion, których chwianie się dobrze mu było znane.
Był to Bongrand, który zdawał się jakimś zaambarasowanym. Sam pierwszy począł mówić:
— Wiesz, tam z tymi łajdakami idzie jak z kamienia... Ale nic niestracone jeszcze, czuwamy, Fagerolles i ja. I licz na Fagerolla, bo ja, mój kochany, dyabelnie boję się skompromitować ciebie.
Prawdą było, że Bongrand był w jawnej niezgodzie z Mazelem, przewodniczącym w komisyi, jednym ze słynnych mistrzów Szkoły, który był ostatnim szańcem eleganckiej konwencyonalności. Jakkolwiek tytułowali się kochanymi kolegami, ściskając się kordyalnie za ręce, ale nieprzyjaźń ta ujawniła się zaraz od pierwszego dnia, jeden nie mógł zażądać przyjęcia obrazu, aby drugi niezawotował natychmiast jego odrzucenia. Przeciwnie Fagerolles, wybrany sekretarzem, stał się prawą ręką Mazela, który przeba-
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/484
Ta strona została przepisana.