Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/492

Ta strona została przepisana.

— Cicho bądź — dorzucił mu jeden z kolegów, mały blondynek, okropnie zaciekły — nie zechcesz przecie dać nam przełknąć takiej rzepy!
— Tak, tak, rzepy — powtarzali wszyscy nazwę tę z głębokiem przeświadczeniem; było to słowo, którem zazwyczaj chrzczono najgorsze bohomazy, malowane blado, bezbarwnie i zimno.
— Dobrze — rzekł w końcu Fagerolles, z zaciśniętemi zębami — żądam głosowania.
Odkąd dyskusya przybrała charaktek burzliwy, Mazel wciąż dzwonił, czerwony z niezadowolenia, że zapoznawano jego władzę.
— Panowie, ależ panowie, to niesłychane, żeby nie można porozumieć się bez krzyku... Panowie, ależ proszę...
Nakoniec udało mu się uzyskać nieco ciszy. W gruncie nie był to zły człowiek. Dlaczegóżby nie przyjąć tego obrazka, jakkolwiek mu się wydał ohydnym? Toż przyjmowało się tyle innych.
— No, panowie, żądano głosowania.
I sam byłby już może podniósł rękę, kiedy Bongrand, milczący dotychczas, z policzkami krwią nabiegiemi, powstrzymując całą siłą gniew, wybuchnął nagle krzykiem oburzonego sumienia.
— Ależ, na miłość boską, niema tu czterech pomiędzy nami, którzyby się zdobyli na taki kawałek.