Nowa scena przecież zatrzymała ich po drodze w sali, przy „Umarłem dziecku“, leżącem na ziemi, między innemi obrazami. Ale tym razem żartowano sobie, jeden dowcipniś udał, że się potknął i postawił nogę na płótnie, inni obiegli do koła ścieżkami, ażeby dobadać się właściwej myśli obrazu i oświadczali, że daleko ładniejszy jest na wywrót.
Fagerolles począł blagować również:
— Śmiało panowie, naprzód. Obejrzcie sobie sztuczkę, nie pożałujecie straconych pieniędzy! Zmiłujcie się panowie, bądźcie litościwi, przyjmijcie go, spełnijcie tem dobry uczynek.
Wszystkich bawiła niesłychanie jego przemowa, ale odmawiali jeszcze zacięciej, okrutni w swym śmiechu.
— Nie, nie, nigdy!
— Weźmiesz go ty na swój rachunek z litości? — krzyknął głos jednego z kolegów.
Było to zwyczajem, że sędziowie mieli prawo wybrać sobie w stosie płócien, jedno, choćby najgorsze „z litości“ i od tej chwili przyjętem ono być musiało bez sądu. Zazwyczaj jałmużną tego przyjęcia darzono głodomorów. Tym czterdziestu obrazom wyłowionym w ostatniej chwili pozwalano jak żebrakom wejść do Salonu przez pogardliwą litość.
— Z litości — powtórzył Fagerolles zaambarasowany — bo to ja już wziąłem jeden z litości, tak, kwiaty jednej pani...
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/495
Ta strona została przepisana.