Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/499

Ta strona została przepisana.

przez chwilę chwytał oddech w tem powietrzu, które poczynało już gęstnieć, zachowując słaby wyziew werniksu, zmięszany z dyskretnemi perfumami kobiet. Jednym rzutem oka przebiegł obrazy, rozwieszone na ścianach; na wprost, olbrzymia scena mordu, ociekła czerwonością, na lewo kolosalna i blada świętość, obstalunek państwa, na prawo banalna ilustracya jakiejś oficyalnej uroczystości, potem portrety, pejzaże, wnętrza, wszystko jaskrawemi tonami bijące w oczy, z szerokich, nowych ram złoconych. Ale obawa owej sławionej publiki, co się miała zgromadzić na tę uroczystość, kazała mu rozejrzeć się po tłumie, wzrastającym po trochu. Środkowa okrągła kanapa, zkąd wznosiła się grupa zielonych roślin, zajętą była przez trzy panie, trzy potwory najohydniej w świecie ubrane, które tam zainstalowały się na cały dzień plotek. Po za nią posłyszał chrapliwy głos, łamiący się na twardych sylabach; był to anglik w kraciastem ubraniu, tłómaczący scenę mordu kobiecie żółtej, wciśniętej w głąb podróżnego płaszcza od kurzu. Przestrzeni dość było pustej, tworzyły się grupy, rozpraszały i znowu formowały dalej; wszystkie głowy były podniesione, mężczyzni mieli laski w ręku, na ramieniu paltoty, kobiety zatrzymywały się, a malarskie jego oko czepiało się przedewszystkiem kwiatów na ich głowach, jaskrawo odbijających od ciemnego tła wysokich kapeluszy. Spostrzegł trzech księży, prostych żoł-