nierzy, spadłych tam, Bóg wie zkąd, cale rodziny, sznury córek, oprowadzanych przez matki. Czuł wszakże, że w śród tej publiczności wielu znało się wzajem; bo za każdą świeżo napływającą falą przybyłych, widać było zdaleka uśmiechy, powitania, ukłony, czasami nawet pośpieszne uściśnienia ręki w przechodzie. Głosy wciąż były ściszone, zagłuszone bezustannym szmerem kroków.
Wówczas Klaudyusz począł szukać swego obrazu. Starał się zoryentować podług liter, ale pomylił się i przeszedł do sal leżących po lewej stronie. Wszystkie drzwi tu były przeciwległe, była to głęboka perspektywa portier i starych gobelinów, z rogami obrazów z po za nich przeglądających. Doszedł do wielkiej sali Zachodniej, powrócił przez drugą anfiladę, nieznalazłszy swojej litery. A kiedy powrócił znów do salonu honorowego, ciżba wzrosła tam szybko, już trudno było teraz przechodzić. Tym razem, niemogąc iść prędzej naprzód, poznał malarzy, cały tłum malarzy tego dnia będących u siebie i odgrywających rolę gospodarzy: jeden zwłaszcza, dawny zwolennik pracowni Boutina, młody, trawiony potrzebą popularności, pracujący na medal, przyczepiał się do każdego bardziej wływowego gościa i prowadził go gwałtem przed swoje obrazy; potem znów malarz bogaty, sławny, przyjmujący gości przed swojem dziełem z uśmiechem tryumfu na ustach, z ostentacyjną
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/500
Ta strona została przepisana.