Klaudyusz, nie mogąc dojść naprzód, słuchał co mówiono dokoła niego.
— Otóż ten, który znalazł prawdziwą prawdę! Nie podkreśla, nie mówi wszystkiego, jak te ciury z nowej szkoły, a jednak umie ukazać wszystko, nic nie ukazując. Ah! to cieniowanie, sztuka domyślników, alegoryj, poszanowanie publiczności, wzgląd na dobre towarzystwo! A obok tego, co za finezya, jaki wdzięk, jaki dowcip! Nie, on nie rozrzuca się w bezwstydnych pomysłach namiętnych, w jakichś wybrykach kreacyi, jemu wystarczają najprostsze rzeczy z codziennego świata.
Nadeszły kronikarz począł się unosić i znalazł wreszcie właściwy wyraz:
— Prawdziwie paryzkie malarstwo.
Powtarzano to i odtąd nikt już nie przeszedł, nieoświadczywszy, że to prawdziwie paryzkie.
Te pochylone grzbiety, ten zachwyt, doprowadziły w końcu Klaudyusza do rozpaczy i przejęty potrzebą widzenia tych głów, z których składało się powodzenie, obszedł tłum ten cały, manewrując tak, aby stanąć pod filarem. Tu miał naprzeciw siebie publiczność w szarawem świetle, które spływało z płótna u sufitu, zaciemniając środek sali; kiedy tymczasem blask żywy, wyślizgujący się z brzegów ekranu, oświecał obrazy ścian płachtą białą, w której złocenia ram nabierały gorącego kolorytu słońca.
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/506
Ta strona została przepisana.