Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/507

Ta strona została przepisana.

Odrazu poznał tych ludzi, który ongi śmiechem szyderstwa przyjmowali jego obraz: jeśli to nie ci sami, to ich bracia, ale teraz poważni, zachwyceni, wypiękniali pod wpływem uwagi pełnej szacunku. Zmęczenie walką, żółć zawiści rozciągająca i powlekającą żółtoscią skórę, które zauważył wówczas, tu ustępowały miejsca rozrzewnieniu, jednomyślnemu zachwytowi wobec przyjemnego kłamstwa. Dwie grube jakieś panie z rozwartemi usty, poziewały z zadowolenia. Starzy jegomoście roztwierali szeroko oczy z wyrazem porozumienia. Mąż jakiś tłumaczył z cicha przedmiot swej żonie, wzruszającej z lekka z wdziękiem główką. Były tam podziwy rozkoszne, zdumione, głębokie, wesołe, surowe, uśmiechy bezwiedne. Kapelusze czarne przechylały się w tył, kwiaty kobietom spadały na karki. Wszystkie te twarze unieruchomiały się na chwilę, potem były popychane; zastępowane innemi, całkiem podobnemi do nich, i tak bez przerwy.
Wtedy Klaudyusz onieprzytomniał, zgłupiał poprostu w obec tego tryumfu. Sala stawała się zbyt małą, coraz nowe gromadziły się w niej tłumy. Teraz już nie było tak pusto jak w pierwszych godzinach, chłodne powiewy, dochodzące z ogrodu, wyziew werniksu, unoszący się jeszcze, wszystko to znikło; powietrze stawało się gorącem, zaostrzało się wonią toalet. Niebawem po nad wszystkiem innem zapanowała woń przypo-