Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/511

Ta strona została przepisana.

— Bydle! — mruknął Bongrand, którego dławiło zmartwienie, oburzony tem, jak gburowskim wybuchem w pokoju, gdzie leżą umarłego zwłoki.
Spostrzegł Klaudyusza, zbliżył się. Bo czyż nie było nikczemnem, uciekać z tej sali. I chciał okazać swą odwagę, swoją duszę wzniosłą, do której zawiść nigdy nie miała przystępu.
— Patrzaj, nasz Fagerolles ma powodzenie, co się zowie... Kłamałbym, gdybym się zbytnio zachwycał jego obrazem, który mi się wcale niepodoba; ale on sam za to jest bardzo miły, doprawdy... A potem wiesz, że tak się poczciwie względem ciebie znalazł.
Klaudyusz usiłował zdobyć się na słowo uznania dla „Pogrzebu”.
— Ten cmentarz w głębi, jest tak ładny!... Czyż podobna, aby publiczność...
Szorstkim głosem przerwał mu Bongrand.
— Co? mój kochany, bez kondolencyj... Ja widzę jasno.
W tej chwili ktoś im się ukłonił poufałym giestem i Klaudyusz poznał Naudeta, Naudeta wyrosłego, nadętego, ozłoconego powodzeniem interesów olbrzymich, które załatwiał teraz. Głowę miał zawróconą ambicyą; mówił, że zabije wszystkich innych handlarzy obrazów, postawił sobie pałac, w którym odgrywał rolę króla targowicy, centralizując w nim arcydzieła, otwierając wielkie magazyny nowoczesnej sztuki. Słychać by-