Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/518

Ta strona została przepisana.

ły obrazek, ostry swym kolorytem, odbijał dziko jakimś potwornym i bolesnym kontrastem.
Ab! „Dziecko umarłe”, nędzny trupek, który w tej odległości był tylko jakąś masą bezkształtną ciała, monstrualnym kadłubem jakiegoś dziwoląga! Byłaż to czaszka czy brzuch, ta głowa wyjątkowych kształtów, nabrzękła i zbielała? A te biedne rączęta zaciśnięte na bieliźnie łóżka, jak skurczone nóżki zmarzłego ptaka! a to łóżko samo, ta bladość prześcieradeł pod blademi członkami, cała ta bladość tak smutna, to rozwianie się barw wszelkich, koniec ostateczny! Rozpatrzywszy się, można było rozróżnić jasne i nieruchome oczy, poznawało się głowę dziecka, istną ilustracyę jakiejś choroby mózgowej, budzącą głęboką i okropną litość.
Klaudyusz zbliżył się, cofnął o kilka królów, aby widzieć lepiej. Światło było tak niekorzystne, że odblaski migały zewsząd po płótnie. Jakże je umieszczono jego biedne „Dziecko“! Niezawodnie przez pogardę, raczej przez wstyd może, aby się uwolnić od jego śmiertelnej brzydoty. On przecież przyzywał je i widział w myśli, tam na wsi, świeżem i różowem, przewracającem się w trawie, potem na ulicy Douai, zwolna blednącem i głupiejącem, nakoniec przy ulicy Tourlaque, niemogącem unieść już od poduszek czoła, umierającem nocą, samotnie, w chwili kiedy zasypiała matka; i przed oczyma jego stanęła ona również, matka, ta smutna kobieta, co pozostała w domu