na to pewnie, aby tam płakać, jak teraz płacze dnie całe. I dobrze zrobiła, że tu nie przyszła: za smutne bo to było ich dziecko, ostygłe już na łożu śmierci, odrzucone gdzieś, jak paryas, zmaltretowanie tak przez światło, że twarz jego zdała się wykrzywiać ohydnym śmiechem.
I Klaudyuszowi dolegało więcej jeszcze to zupełne opustoszenie jego dzieła. Jakieś zdziwienie, rozczarowanie, kazało mu szukać oczyma tłumu, który spodziewał się tu zastać. Dlaczegóż niesłyszał do koła siebie szyderczych śmiechów? Ah! lepsze stokroć były dawniejsze zniewagi, żarty, oburzenia, wszystko co go raniło, a przecież dawało świadomość życia! Nie, teraz nic już, nic, choćby plunięcia w przechodzie: to śmierć. Obszerną salę publiczność mijała pospiesznie przejęta dreszczem zdumienia. Ludzie gromadzili się tylko jeszcze przed „Otwarciem Izby“, gdzie wciąż zmieniały się grupy, czytając podpisy, szukając głów deputowanych. Posłyszał za sobą wybuch śmiechu, odwrócił się: ale nie był to śmiech szyderstwa, bawiono się poprostu „Podchmielonymi mnichami“, który to obraz panowie tłumaczyli paniom, oświadczając, że to niesłychanie dowcipne. I wszyscy ci ludzie przechodzili pod jego Jakubkiem, a ani jeden nie podniósł głowy, ani jeden niedomyślił się, że on tam jest, gdzieś wysoko!
Na chwilę przecież malarza przejęła nadzieja. Na środkowej okrągłej kanapie, dwaj panowie,
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/519
Ta strona została przepisana.