jeden gruby, otyły, a drugi maleńki, obaj uorderowani, rozmawiali, rozparci na aksamitnych poduszkach, patrząc na przeciwległe obrazy. Przybliżył się i słuchał co mówią.
— I szedłem wciąż za nimi — mówił grubas. Szli przez ulicę Saint-Honoré, Saint-Roch, Chaussée d’Antin, ulicę La Fayette...
— Ależ mówiłeś pan z nimi? — spytał mały z wyrazem głębokiego zajęcia.
— Nie, obawiałem się, że się zirytuję zanadto.
Klaudyusz odstąpił, powracał po trzykroć z bijącem sercem, ilekroć rzadki jakiś przechodzień zatrzymał się i wolnem spojrzeniem mierzył ściany u sufitu. Czuł jakąś chorobliwą potrzebę usłyszenia jednego, choćby jednego jedynego słowa. Bo dlaczegóźby wystawiać? Zkąd wiedzieć? Wszystko raczej, niż ta tortura milczenia! I zabrakło mu oddechu, kiedy zobaczył młode małżeństwo zbliżające się w tę stronę; mężczyzna był przystojny, z małym blond wąsisiem, żona zachwycająca, delikatna i wątła, miała w układzie coś w rodzaju pasterek z saskiej porcelany. Spostrzegła obraz i pytała o przedmiot, zdumiona, że go zrozumieć nie może; a kiedy mąż jej, przerzuciwszy katalog, znalazł tytuł: „Dziecię umarłe“, pociągnęła go, przejęta dreszczem, z okrzykiem przestrachu:
— Oh! co za okropność! Czyż policya może pozwalać na podobne okropności!
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/520
Ta strona została przepisana.