Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/522

Ta strona została przepisana.

zupełna ofiara całego swego istnienia. A potem, co? Po dwudziestu latach tej namiętności, dojść do tego, do tego biednego, ponurego obrazka, drobniutkiego, niepostrzeżonego, przejmującego do głębi melancholią, od którego uciekają, jak od zarażonego! Tyle nadziei, tyle męczarni, życie strawione na ciężkiej pracy wydawania na. świat, i to, i to, mój Boże!
Sandoz tuż obok siebie poznał Klaudyusza. Głos jego zadrżał braterskiem wzruszeniem.
Jakto! przyszedłeś?... Dlaczegóż nie chciałeś po drodze wstąpić po mnie?
Malarz nie tłumaczył się nawet. Zdawało się, że był bardzo zmęczony, zobojętniały, przejęty rodzajem jakiegoś sennego, słodkiego osłupienia.
— Wiesz co, nie zostawaj tu dłużej. Już po dwunastej, pójdziemy na śniadanie... Wprawdzie czekają na mnie u Ledoyena. Ale rzucam ich, zejdźmy na dół do bufetu, to nas odmłodzi, nieprawdaż, mój stary?!
I Sandoz uprowadził go, ująwszy pod ramię, ściskając, rozrzewniając, starając się wyprowadzić ze zmartwiałości i osłupienia.
— No dajże pokój, dajże pokój do licha! Nietrzeba przecie tak upadać na duchu. Nic nie pomogło, że go tak źle umieścili, twój obraz zawsze jest wspaniały, znakomity!... Tak, ja wiem, żeś ty marzył o czem innem. Cóż u dyabła! nie umarłeś jeszcze, zrobisz to później... I patrzaj! powinienbyś być dumnym, boś to ty dziś praw-