Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/526

Ta strona została przepisana.

tej otchłani mnóstwo stolików marmurowych, mrowisko krzeseł ścieśnionych, pospychanych, rozdymało się, i wybiegało aż na ogród, na wielkie światło blade, padające z oszklonego dachu.
Nakoniec Sandoz spostrzegł dwie osoby wstające. Rzucił się, zdobył stolik z niemałą walką.
— Ah! nareszcie mamy... Co będziesz jadł?
Klaudyusz wzruszył obojętnie ramionami. Śniadanie zresztą było obrzydliwe, pstrąg rozgotowany w podlewie bulionu, wysuszona polędwica, szparagi, które czuć było wilgotną bielizną; a jeszcze trzeba było bić się, aby się czegokolwiek dowołać, bo garsoni, popychani, potraciwszy głowy, nie mogli sobie dać rady w zbyt ciasnych przejściach, które napływ krzeseł zacieśniał z każdą chwilą. Po za lewą portyerą słychać było szczęk rondli i naczyń, była tam kuchnia na piasku, jak owe jarmarczne ogniska, rozpalone na otwartem powietrzu dróg.
Sandoz i Klaudyusz musieli jeść na rogu stołu, wciśnięci między dwa towarzystwa, których łokcie zwolna dotykały ich talerzy; a ilekroć przechodził który z garsonów, popychał krzesła biodrami. Ale ta niewygoda, to obrzydliwe pożywienie nawet rozweselało wszystkich. Żartowano sobie z potraw, poufałe stosunki zawiązywały się między stolikami, we wspólnej niedoli, która zamieniała się w prawdziwą przyjemność. Nieznajomi sobie ludzie w końcu poczynali sym-