Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/527

Ta strona została przepisana.

patyzować z sobą, przyjaciele podtrzymywali konwersacyę przez trzy rzędy oddalenia, wykręcając głowy i giestykulując ponad ramionami sąsiadów. Kobiety zwłaszcza ożywiały się, zaniepokojone naprzód tym tłokiem, potem zdejmowały rękawiczki, podnosiły woalki, śmiały się po pierwszym kieliszeczku wina. Co stanowiło główną charakterystykę tego dnia werniksowania, to właśnie owo pomięszanie, gdzie się potrącały wzajem wszystkie światy: mieszczanki, kokoty, wielcy artyści, najzwyklejsi głupcy, spotkanie przypadkowe, mięszanina, której mętność nieprzewidziana zapalała ogniem najuczciwsze nawet oczy.
Sandoz wszakże, który wyrzekł się już dokończenia swego mięsa, musiał podnieść głos pośród okropnej wrzawy, rozmów i zgiełku służby:
— Kawałek sera, no!... i proszę postarać mi się o kawę.
Z nieruchomo utkwionemi w dal oczyma, Klaudyusz nic nie słyszał, co się w koło niego działo. Patrzał w ogród. Ze swego miejsca widział środkowy kłąb, wielkie palmowe drzewa odstające od brunatnych draperyj, które otaczały wyjście. Tam w półkolu stały statuy: plecy Fauna o wygiętym grzbiecie; ładny profil studyum młodej dziewczyny, zaokrąglenie policzka, wypukłość drobnego, jędrnego łona; twarz Galla z bronzu, romantyczna, irytująca głupim patryotyzmem; jakaś Andromeda z dzielnicy Pigalle,