Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/536

Ta strona została przepisana.

houdeau. Ten Jory słyszał go jeszcze jak bezecnemi wyrazy mówił o Matyldzie, przypominał sobie jego zwierzenia pewnego ranka na trotuarze, kiedy mu opowiadał o romantycznych orgiach, o tych okropnościach, które się działy w głębi składu materyałów aptecznych, zatrutego przenikliwemi wyziewami ziół. Toż cała owoczesna banda artystyczna przeszła tamtędy, on zawsze obelżywszym był względem niej niż inni, sądził ją surowiej daleko niż wszyscy, a teraz ożenił się z nią. Doprawdy, głupim jest mężczyzna, ilekroć źle mówi o metresie najniższego nawet rzędu, bo nie może wiedzieć nigdy, czy jej kiedy niepoślubi.
— Ależ tak! z Matyldą — odpowiedział tamten z uśmiechem. — Daj pokój, z tych ex-metres to jeszcze najlepsze żony.
Pełen był pogody umysłu, wszelka pamięć w nim zamarła, nie zakłopotał się ani na chwilę spojrzeniem kolegi. Zdawało mu się, że ona przychodzi gdzieś z daleka, mówił im o niej, jak gdyby nie znali jej równie jak on dobrze.
Sandoz, który jednem uchem słuchał rozmowy, nadzwyczaj zainteresowany tak pięknym przypadkiem, skoro umilkli, zawołał:
— No cóż? nie poszlibyśmy... Nogi mi ścierpły.
Ale w tej chwili Irma Bécot zatrzymała się przed bufetem. Była teraz w całej pełni swych wdzięków, z włosami odzłoconemi na nowo zdała