Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/539

Ta strona została przepisana.

— Tak, ogromne powodzenie — powtórzył Klaudyusz. — To bardzo piękne.
W tejże chwili spostrzegli Mahoudeau w przedsionku, szedł ku schodom. Przywołali go, podbiegli i wszyscy trzej przez kilka minut stali rozmawiając. Galerya parterowa rozciągała się przed nimi, pusta, wysypana piaskiem, oświecona bladawem światłem wpadającem przez wielkie okrągłe okna; można było mieć złudzenie, że się stoi pod mostem kolei żelaznej: grube filary podpierały metalowe wiązania, lodowate zimno powiewało z góry, mocząc grunt, w którym tonęły nogi. W dali po za podartą firanką, widać było statuy, odrzucone przesyłki rzeźby, gipsy, których ubodzy rzeźbiarze nieodbierali nawet, biała Morga, przejmująca swem opuszczeniem. Co wszakże zdumiewało najwięcej, co ci kazało gwałtem podnosić wciąż głowę, to łoskot bezprzestanny, olbrzymi tupot nóg publiczności zebranej na posadzkach sal. Ogłuszał on kompletnie, toczyło się to wciąż, jak gdyby pociągi bez końca, puszczone całą siłą pary wstrząsały bezustannie żelaznemi belkami.
Mahoudeau, wysłuchawszy powinszowań, powiedział Klaudyuszowi. że daremnie szukał jego płótna: w jakąż je tam wpakowano dziurę? Potem. pod wpływem rozrzewnienia dla przeszłości, począł się troszczyć o Gagnièra i Dubucha. Gdzież się to podziały te dawne Salony, kiedy to szło się do nich gromadnie i pędziło szturmem