Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/542

Ta strona została przepisana.

bie nigdzie kątka, w którym dałoby się zasiąść, opierały się z całych sił na parasolkach, upadały ze znużenia, a mimo to obstawały przy swojem. Oczy wszystkich z niepokojem i błagalnie śledziły ławeczki, szczelnie zawsze obsadzone: I te głów tysiące, smagał teraz tylko ten ostateczny stopień zmęczenia, co to podcina nogi, przeciąga twarze i czoła pustoszy migreną, tą specyalną migreną wystaw, na którą składa się bezustanne wyginanie karku i oślepiające migotanie kolorów, tańczących przed oczyma.
Sami jedni tylko na środkowej kanapie, gdzie już od południa opowiadali sobie najrozmaitsze historye dwaj uorderowani panowie, rozmawiali wciąż najspokojniej, o sto mil dalecy od tego, co ich otaczało. Być może, że powrócili tu, może nawet nieruszyli się ztąd zupełnie.
— I tak — mówił grubas — wszedłeś udając, że nic nie rozumiesz.
— Ależ oczywiście — odpowiedział mały — popatrzałem na nich i zdjąłem kapelusz... Co? to było jasne.
— Zdumiewający jesteś! zdumiewający, mój kochany!
Klaudyusz jednak nie słyszał nic, prócz głuchych uderzeń swego serca, nie widział nic, prócz „Umarłego dziecka“, zawieszonego w powietrzu tuż pod sufitem, Ani na chwilę nie odrywał od niego swych oczu, doznawał czegoś w rodzaju fascynacyi, co go przykuwała tam niezależnie