od jego woli. Tłum owładnięty zmęczeniem kręcił się wciąż dokoła niego; niejednokrotnie deptano go po nogach, popychano na wsze strony, unoszono z sobą; a on poddawał się temu wszystkiemu, jak jakaś rzecz bezwładna, dał się porywać, zabierać i powracał znów na dawne miejsce, ani na chwilę nie spuściwszy głowy, nieświadomy tego, co się tu działo na dole, żyjący tylko tam w górze ze swem „dziełem“, swym Jakubkiem, stężałym w śmiertelnej walce. Dwie wielkie łzy nieruchome, co mu zaćmiły oczy, nie niedozwalały mu widzieć dobrze. Zdawało mu się, że nigdy chyba nie wystarczy mu czasu na napatrzenie się.
Wówczas Sandoz, w głębokiej swej litości, udał, że nie spostrzegł wcale starego swego przyjaciela, jak gdyby chciał pozostawić go samotnym na grobie chybionego jego życia. Szli znowu po dawnemu, niegdy koledzy gromadnie, Fagerolles i Jory szli przodem; Mahoudeau spytał był właśnie Sandoza, gdzie jest obraz Klaudyusza, zagadniony wolał skłamać i uprowadził ztamtąd coprędzej rzeźbiarza.
Wszyscy wyszli razem.
Wieczorem Krystyna nie zdołała wydobyć z Klaudyusza nic, prócz słów urywanych i zdawkowych odpowiedzi: wszystko szło jaknajlepiej, publiczności nie raził obraz jego bynajmniej, owszem sprawiał dobre wrażenie, może tylko powieszono go trochę za wysoko. I wbrew temu
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/543
Ta strona została przepisana.