Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/547

Ta strona została przepisana.

I nieprzyznając się do obawy, która ją prześladowała ciągle, dodała ciszej:
— Ale jego oczy, czyś pan zwrócił uwagę na jego oczy?... Wciąż jeszcze ma te same niedobre, niepokojące oczy. Ja dobrze wiem, że on kłamie spokój... Proszę pana, przyjdź po niego, zabierz go, żeby się rozerwał cokolwiek. Prócz pana niema on nikogo, pomóż mi pan, pomóż!
Odtąd Sandoz wymyślał najrozmaitsze przyczyny przechadzek, przybywał od samego rana do Klaudyusza i uprowadzał go gwałtem od pracy. Prawie zawsze trzeba było ściągać go przemocą z drabiny, na której siedział wówczas nawet, kiedy nie malował. Często ogarniało go zmęczenie, obezwładnienie, w którem po całych minutach siedział, niemogąc zrobić ani jednego pociągnięcia pędzlem. W takich chwilach niemej kontemplacyi wzrok jego powracał wciąż z jakąś iście religijną żarliwością do postaci kobiety, której już niedotykał wcale, było to jakby pragnienie, wahań pełne, śmiertelnej rozkoszy, nieskończona rzewność i święta trwoga miłości, której sobie odmawiał, pewien, że w niej przyjdzie pozostawić mu życie. Potem zabierał się do innych postaci, do tła obrazu, czując przecie zawsze jej obecność tam obok siebie, z okiem migocącem, rozpłomienionem ilekroć na nią patrzył, świadomy tego, że póty tylko jest panem swego szału, póki niepowróci do pracy nad jej ciałem, i póki go ona nie strawi w swoim uścisku.