Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/551

Ta strona została przepisana.

grubym głosem, całkiem nieznanym obu tamtym, co ich wprowadziło w zdumienie.
— Proszę, proszę przypatrzyć się grze!... Każdy raz się wygrywa!
Robotnik, który trzymał na ręku małą dziewczynkę cierpiącą, z wielkiemi, chciwemi oczyma, kazał jej dwa razy zakręcić. Zazgrzytały krążki, świecące graciki poczęły tańczyć, olśniewając oczy, żywy królik obracał się z uszami podniesionemi w górę tak szybko, ze zacierały się jego kontury i tworzył tylko krąg białawy. Emocya była wielka, dziewczynka omal go nie wygrała.
Wtedy uścisnąwszy rękę Chaina, drżącego jeszcze, oddalili się obaj przyjaciele.
— On szczęśliwy — powiedział Klaudyusz, kiedy uszli w milczeniu z jakie pięćdziesiąt kroków.
— On! — wykrzyknął Sandoz — on pewien jest, że nieudało mu się tylko dostać do Instytutu, że chybił swego powołania i to go zabija.
Wkrótce potem, tak coś w połowie sierpnia, Sandoz wymyślił dla rozerwania swego przyjaciela prawdziwą już podróż, wycieczkę, która miała im zabrać dzień cały. Spotkał się był z Dubuchem, ale teraz ponurym, zgnębionym, uskarżającym się i dziwni# serdecznym, czułym, który wciąż powracał do wspomnień przeszłości i zaprosił wreszcie obu kolegów na śniadanie do siebie, do Richaudière, gdzie przez dwa tygodnie jeszcze miał być sam, z dwojgiem tylko swych