Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/554

Ta strona została przepisana.

i że pod wpływem majątku, co nań spadł tak nagle, stracił kompletnie głowę, pieniądz popsuł go, wytrącił z dotychczasowej kolei, pozbawił najgłówniejszej nawet zalety — pilności w pracy. Tym razem papa Margaillan rozgniewał się na dobre, on, co od lat trzydziestu zakupował grunta, budował, odprzedawał, przywykły jednym rzutem oka obejmować i ustanawiać kosztorys budowli: tyle metrów budynku, metr po takiej cenie, winien dać tyle apartamentów i przynieść tyle to komornego. Któż mu każe mieć na karku takiego niedołęgę, który popełnia ciągłe omyłki, daje się oszukiwać na wapnie, na cegłach, na piaskowcu, który używa dębu tam, gdzie wystarczyłaby sosna, który nie zadawalnia się pocięciem domu na tyle małych kwadracików, ile ich potrzeba! Nie, nie, nic z tego! Począł się buntować przeciw sztuce, której poprzednio cząsteczkę jakąś zapragnął był wprowadzić do dotychczasowej swej rutyny, pchany ku temu ambicją, zdawna dręczącą — nieuka. I od tej chwili rzeczy szły już coraz gorzej, między teściem a zięciem przyszło do okropnych kłótni; jeden z nich pogardliwy, uciekający po za szańce swej sztuki, drugi krzyczący w niebogłosy, że ostatni z robotników stanowczo więcej wiedział w tej mierze od architekta! Miliony poczęły szwankować strasznie i pewnego pięknego poranku, Margaillan wyrzucił z biór swoich za drzwi Dubucha, zabraniając mu, by odtąd próg ich przestą-