Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/556

Ta strona została przepisana.

wodu, iż żona omal nie umarła przy drugim połogu i w ogóle wpadała w omdlenie przy każdem silniejszem zbliżeniu, uważał sobie za obowiązek unikać wszelkich stosunków małżeńskich. I tej więc nawet niema przyjemności.
— Śliczne małżeństwo, ani słowa — dodał Sandoz, kończąc swą opowieść.
Dziesiąta biła, kiedy dwaj przyjaciele zadzwonili u krat bramy Richaudière. Posiadłość ta, której nie znali zupełnie, wprawiła ich w zdumienie: wspaniały park, ogród francuzki z tarasami, o wschodach rozściełających się z iście królewskim przepychem; trzy ogromne oranżerye, przedewszystkiem zaś kaskada, poprzenoszone skały, dziwactwa, w których właściciel utopił spory kawał fortuny przez próżność ex-mularczyka. Co wszakże zdziwiło ich więcej jeszcze, to smutek niezwykły tej willi, aleje wygracowane, bez śladów ludzkiej stopy, w dali pustka zupełna, w której od czasu do czasu tylko przesuwały się sylwetki ogrodników, dom zamarły którego wszystkie okna hermetycznie były pozamykane, prócz dwu ledwie wpół uchylonych.
Lokaj wszakże, co zdecydował się ukazać wreszcie, począł ich rozpytywać; a kiedy dowiedział się, że przychodzą do pana, odpowiedział im hardo, że pan w tej chwili jest po drugiej stronie, za domem, na gimnastyce. Potem wszedł do