domu napowrót, ani myśląc o zaprowadzeniu przybyłych.
Sandoz i Klaudyusz puścili się aleją i wyszli nią na obszerny trawnik, a to, co tu ujrzeli, zatrzymało ich na chwilę. Dubuche stał przed trapezem z podniesionemi w górę rękoma, utrzymując na nim syna swego Gastona, biedne, chorowite stworzenie, które w dziesiątym roku miało członki wątłe, bezsilne pierwszych lat dziecięctwa; opodal nieco, siedząc na wózku, wyczekiwała na swą kolej córeczka, Alicya; przybyła na świat przed czasem i mimo lat sześciu, nie chodziła jeszcze dotąd. Ojciec, całkowicie zajęty chłopcem, odbywał z nim wciąż ćwiczenia, huśtał go, usiłował nadaremnie skłonić do tego, by się uniósł na kostce ręki; potem, ponieważ krótki ten wysiłek okrył mu czoło potem, zdjął go, zawinął coprędzej w kołdrę; wszystko to w milczeniu, osamotniony pod tem niebem jasnem, szerokiem, dziwną budzący litość w tym pięknym, wspaniałym parku. Ale podnosząc się z ziemi, spostrzegł nagle dwu przyjaciół.
— Jakto! wy tutaj!... W niedzielę i to nie uprzedziwszy mnie poprzednio!
Widocznie był zakłopotany i począł tłumaczyć im zaraz, że w niedzielę panna służąca, jedyna kobieta, której mógł powierzyć spokojnie dzieci, wyjeżdżała zazwyczaj do Paryża a wtedy nie mógł już Gastona i Alicyi odstąpić ani na chwilę!
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/557
Ta strona została przepisana.