Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/559

Ta strona została przepisana.

z którem spotykał się ciągle i zawsze, że w małżeńskim kontrakcie postawił talent, którego nie miał bynajmniej, że dziś kradł każdy zjedzony kawałek chleba, każde ubranie, które nosił na grzbiecie, każdy grosz kieszonkowego, który mu był potrzebny, o tej jałmużnie nakoniec, którą rzucano mu jak prostemu oszustowi, którego pozbyć się nie było możności.
— Poczekajcie — podjął Dubuche — jeszcze z pięć minut tylko zajmą mnie ćwiczenia z mojemi biednemi malcami, a potem pójdziemy do domu.
Delikatnie, z niesłychanemi ostrożnościami i przezornością matki, wyjął małą Alicyę z wózka i podniósł ją aż do trapezu i tam, szepcząc jej rozliczne pieszczoty, zabawiając ją, śmiesząc, zachęcił ją i przez dwie minuty zostawił zawieszoną na trapezie, chcąc w ten sposób wpłynąć na rozwój jej muskułów, ale stał wciąż przed nią z rozwartemi ramiony, śledząc każde poruszenie, w obawie, że może mu spaść i rozbić się, jeśli cieniutkie, wątłe, woskowe rączęta puszczą drąg trapezu. Ona nie mówiła nic, poglądała tylko wielkiemi wybladłemi oczyma, posłuszna przecież mimo trwogę, którą przejmowało ją to ćwiczenie, tak leciuchna, że aż litość brała patrzeć, jak sznury nie naprężały się nawet pod jej ciężą rem, podobna do tych ptasząt wyschłych, które skacząc nie uginają nawet gałęzi.