warzyszyć wam razem z niemi. Trzeba, ażeby odbyły zwykłą przechadzkę.
Każdy dzień zregulowany był, każda godzina miała swoje przeznaczenie. Rano tusz, kąpiel, gimnastyka, potem śniadanie, które samo w sobie było już ważną nader sprawą, bo potrzeba im było specyalnego pożywienia, omawianego, odważażanego, do tego stopnia, że ogrzewano im wodę, z obawy, aby zbyt świeża jej kropelka nie nabawiła ich kataru. Tego dnia mieli po żółtku rozpuszczonem w buljonie i po kotlecie wielkości orzecha, który ojciec pokrajał im na drobne kawałeczki. Po śniadaniu następowała przechadzka, poprzedzająca siestę.
Sandoz i Klaudyusz znaleźli się niebawem pośród długich i szerokich alei z Dubuchem, który popychał znów wózek Alicyi; Gaston teraz już szedł obok niego. Rozmawiano o posiadłości, kierując się w stronę bramy parku. Gospodarz poglądał na rozległy park oczyma niespokojnemi i nieśmiałemi, jak gdyby nie czuł się u siebie. Zresztą niewiedział nic, nie zajmował się niczem. Zdawało się, że zapomniał wszystkiego, aż do swego zawodu architekta, którego nieumiejętność mu zarzucano, wytrącony z kolei, unicestwiony bezczynnością.
— A twoi rodzice, jakże im idzie? — spytał Sandoz.
Nagły płomień ożywił zagasłe oczy Dubucha.
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/562
Ta strona została przepisana.