Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/563

Ta strona została przepisana.

— Oh, moi rodzice, oni szczęśliwi. Kupiłem dla nich domek, gdzie żyją z renty, jaką zapewniłem im w ślubnym kontrakcie... Boć nie prawdaż? Mama tyle wydała na moje wykształcenie, trzebaż jej było wszystko oddać, jak przyrzekłem... To mogę powiedzieć, że rodzice niebędą mogli mi nic zarzucić.
Doszli do bramy i zatrzymali się tu na kilka minut. Nakoniec uścisnął dłoń dawnych kolegów z wyrazem zgnębienia, który nie opuszczał jego twarzy; potem zatrzymując dłużej rękę Klaudyusza, zakonkludował prostem potwierdzeniem, w którem niebyło nawet gniewu:
— Żegnam cię, staraj się wybić... Ja chybiłem życie.
I widzieli go jak powracał, popychając wózek Alicyi, podtrzymując chwiejne już kroki Gastona, sam zgarbiony; ciężkim krokiem starca.
Pierwsza biła, obadwaj spieszyli się dojść do Bennecourt smutni i zgłodniali. Ale tu nowy przejął ich smutek, morderczy wiatr jakiś przeszedł przez Bennecourt: Faucheurowie, mąż, żona, stary Poirette, wszystko po wymierało; a oberża, która dostała się w ręce tej głupiej gęsi Meli, stała się odrażającą swym brudem i niechlujstwem. Podano im tam śniadanie najobrzydliwsze w świecie, włosy były w omlecie, kotlety czuć było potem, pośród wielkiej sali, której okna szeroko otwarte, dawały wstęp zaraźliwym wyziewom śmietnika, pełnej much, o stołach czar-